Zabelsdorf to moja dzielnica.
Znaczy sercem.
Współcześnie nazywana Niebuszewem.
Jako że czasu mam niewiele a podzielić się radością muszę to piszę i pokazuję :
To zdjęcie niebuszewa z lotu ptaka.
Wykonane około 1926 roku.
Ci co dzielnice kochają to wiedzą co gdzie jest.
Jest piękna pętla przy Dworcu Niebuszewo, skrzyżowanie co dziś jest rondem sybiraków, no wogóle to dużo tam widać ale najważniejsze że ponad obwodnicą kolejową jest Zabelsdorf.
Widać nawet dużo!
Teren dzisiejszej Sp 35, Lompy, cegielnia...zajebiście.
Na terenie otaczającym cegielnie było niegdyś Gut Zabelsdorf.
Majątek ziemski - raj na niemieckiej ziemi.
Mało zdjęć jednak. Oj mało.
A dokładnie jedno.
To:
Ale ostatnio pojawiło się drugie zdjęcie majątku Gut Zabelsdorf z cudownym założeniem parkowo ogrodowym.
Oto i one:Oto protoplaści współczesnej niebuszewskiej gangsterki.
Władcy zabelsdorf.
Na tym zakończę.
wtorek, 8 stycznia 2008
O zabelsdorf krótko
Autor:
Czarny Parasol
o
18:07
0
komentarze
O starej ceracie i grze w piegi czyli Powrót Na West End.
Na stole widać:
Butelka Bosmana czerwonego, paczka LMów, zapalniczka z kiosku na placu Rodła, pół tabliczki po rutinoscorbinie - Nowe rzeczy. Można je kupić w każdym sklepie.
Są jednak inne rzeczy.
Tłem tego wszystkiego jest stara cerata PCV. Jest także stara, pewnie starsza ode mnie popielniczka na stalowej podstawce, oraz ręka w starym marynarskim swetrze.
Ręka też jest stara. Ma ponad siedemdziesiątkę.
Da się także zauważyć prymitywny otwieracz do piwa. Ten powyginany kawałek stali z lekkich stopów służył do otwierania butelek i był częścią zestawu. W ten otwieracz wkładało się także nóż i widelec podróżny.
Jest jeszcze to.
Nie mam już żadnych wątpliwości że jestem na starym kwadracie na Szczecińskim West End.
Na dworzu jest -7 .
W domu niewiele cieplej.
Niech te słowa będą początkiem.
To, że siedzę teraz na łóżku, pije rozpuszczalną kawę w zapomnianym kubku, a za oknem rozpościera się West End, świadczy o tym, że życie jest nieobliczalne i może się zmienić nie wiedzieć kiedy i nie wiedzieć czemu.
Pójdę dalej!
Jeśli we wtorek okaże się, że mogę jechać na trzy miesiące gdzieś na północ by odrobić finansowe zaległości i zgodzę się na to, to potwierdzę fakt, że życie jest bardziej zakręcone i nieprzewidywalne niż KIEDYKOLWIEK sądziłem.
Nie wiem dlatego za co się zabrać i co robić.
Jest sobotni poranek, godzina 9:00 a ja nie wiem za co się zabrać.
Śniadanie.
Romulus zakupił właśnie bochenek świeżutkiego szczecińskiego a ja mam słoik boskich śledzi po wiejsku!
Zjem śniadanie.
Druga część wpisu jest napisana w niedziele.
Są 77 urodziny Romulusa.
Tak jak w czasie tej pierwszej imprezy, jeśli tak to można nazwać, dowiedziałem się jak zwykle archaicznych opowiastek, tak dziś pojawiły się kolejne.
Dowiedziałem się np. że niegdyś, po wojnie, ludzie sami robili zdjęcia i sami je wywoływali.
Romulus miał jakiś dziwny aparat radziecki z kliszą 9 x 6.
Robił zdjęcia i potem pod kliszę podkładał papier fotograficzny o takich samych wymiarach co klisza i po podłożeniu naświetlał kliszę latarką.
Zdjęcia były co prawda małe ale samemu się je robiło!
Potem robili większe, powiększalnikiem, ale do tego trzeba było mieć latarkę lub żarówkę ale problem był z żarnikiem.
Żarnik z żarówki świecił się mocniej i odbijał się na zdjęciu.
Potrzebowali szkła mlecznego i to był problem.
Bo go nie było.
Dlatego Romulus poszedł na stację Szczecin Łękno (którą bardzo lubię) i zbił semafor z białym światłem by zabrać z niego mleczne szkło.
Radzili sobie jakoś jak widać.
Wysłuchałem także wspominek o papierosach, począwszy od litewsko radzieckich papierosów Isz, przez Mewy, robotnicze, Sporty, Carmeny….
No i był też element zabawny.
Gry.
W co grały dzieciaki, które teraz mają 77 lat?
Np. w piegi.
Znajdowało się spore gówno.
Chłopaki siadali wokół ‘miny’ i kijami lub patykami uderzali w nie z dużą siłą.
Kiedy na twarzy gracza pojawiły się trzy gówniane piegi – gracz przegrywał.
Wygrywał ten ostatni.
To jeszcze nie koniec.
Był tez etap drugi.
Delikwent który odpadł jako pierwszy ściągał kurtkę i rozpoczynała się faza druga – sranie na dębie.
Był tam dąb, duży dąb, na który wchodzili wszyscy gracze prócz przegranego.
Przegrany układał pod największą gałęzią swe okrycie a reszta ściągała spodnie i w wysokości kilku metrów…no robili brzydką rzecz na kurtkę kolegi.
Wygrywali Ci, którzy trafili.
Ten co nie trafił przegrywał i był bohaterem części trzeciej – ostatniej.
Jeśli było np. dwóch co nie trafili to remis rozstrzygano grą w norze.
Z nosa, z ręki, z łokcia…
No i jak już mieli przegranego, to ten musiał podejść do konia i z d…, z zada konia wyrwać kilka włosów końskich.
Z tego włosia robili łuki i bawili się tak do wieczora.
No zajebiste gierki mieli nasi dziadkowie.
Ponoć gra była ciekawsza im więcej było graczy.
Większe ryzyko dla uczestników, więcej śmiechu, no i przegrana była sromotna…czy też zasrana.
Ale najważniejsze jest to że teraz te dzieciaki to na przykładzie Romulusa, stare skurwysyny, nie mający do niczego i nikogo szacunku i w chuju mam go oraz całą te gromadę gównograczy.
Autor:
Czarny Parasol
o
12:45
2
komentarze