poniedziałek, 12 listopada 2007

KACyKa część trzecia - czyli literackie dąsania i kulturalne rozważania przy soku bananowym.

Zauważać nie trzeba, ale zaznaczyć można, że KACyK zmienił wydawcę.
Last.fm było ciekawym miejscem, które tworzyli i tworzą ciekawi ludzie, z ciekawymi preferencjami (nie tylko) muzycznymi.
Ale to już koniec.
Uciekł z tamtąd, powiedzmy promotor, mojego last.fmowego głosu i nie widze już tam jakoś siebie.
Solo czas zacząć, a poprzednie KACyKi niech będą tam gdzie były inne bzdury czyli w archiwum last.fm.

KAC wydawany będzie dalej i niech drżą właściciele knajp i pubów, którzy któregoś wieczora, spostrzegą przed wejściem do ich małego królestwa wyzysku moją czarną i długą postać.

Na samym początku wspomniałem o soku bananowym.

Sok bananowy najlepiej smakuje w domu i co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
Ta żółtobiała maź powstała z wymieszania kremu bananowego z wodą i jest niczym nowe Alfa Romeo - niby samochód - czyli zwyczajna rzecz - jednak całkowicie inne.

Można by rzec, że jazda Alfa Romeo jest jak picie soku bananowego.
Tak więc : Trzeci KAC powstał podczas jazdy Alfą.

Sok bananowy jest cholernie dziwnym napojem.
Mało kto zamawia go w lokalach.
Jak smakuje z wódką? - Nie wiem.
Być może jest nieprzełykalny jak wódka z sokiem porzeczkowym, jednak faktem jest, że ludzie nie kupują go w knajpach.

Powodem są oczywiście pieniądze. O ironio.
Banan, mimo że polski rynek podbił juz na początku lat dziewięćdziesiątych, to w mentalności szarych konsumentów, wciąż jest chyba drogi.

Nie będe wnikać ile soku bananowego mozna uzyskać z kilograma bananów, bo nie na to czas i nie pora, ale z pewnością jest tańszy w eksploatacji od pomarańczy.

A ludzie i tak go nie kupują.
Wolą zapłacić za sok ananasowy czyli żółte półprzeźroczyste ścierwo lub pomarańczowe pomyje ale nie pomyślą nawet o soku bananowym.

Ale,ale...znajdzie się jeszcze jeden powód tej znikomej popularności.
Ceny soków bananowych w pubach są rzeczywiście wysokie(!).
Czyli na brak popularności wpływa hipotetyczna drożyzna oraz jej realna odmiana.
Ale przecież nie jest to wina konsumentów, ale tych pazernych krwiopijców - właścicieli knajp.

Za pomocą wysokich cen starają się wykreować w naszych głowach 'ponadowocowość' banana.
Zarabiają oczywiście przy tym swoje ukochane pieniążki i przy okazji, zniechęcają Nas do tego produktu ,ale to przecież już nikogo nie obchodzi.

Dlatego właśnie niełatwo juz dostać sok bananowy w knajpie i jeszcze niełatwiej go dostac w normalnej cenie.
Stać się to powinno wykładnią dobrego baru, i sprawdzając gamę, czy też klasę dębowych półek, stawiających opór zielonym butelkom Martini, powinno sie zapytać o sok bananowy.

Jakże pięknie by było, gdybyśmy mogli tak poprostu pójśc do baru na rogu ruchliwej ulicy i wpaść na sok bananowy.
- Barman! Raz bananowy poprosze!
Siadacie na wysokim hookerze a przed Waszymi oczyma pojawia się opasła szklanka soku bananowego.
Pijecie.Popijacie.Siorbiecie.Wypijacie.Podpijacie.Zapijacie.Pociągacie...co tylko chcecie.
Bananowy full serwice.
Po wszystkim z kieszeni wyciągacie kilka drobnych i już po sprawie.

Albo zasiadacie na wygodnym krześle, na dachu kamienicy przy (r)ynku a kelnerka przynosi Wam kubek pysznego soku bananowego!
Kolejka dla całej rodziny!
Jeden papierkowy na stół i już można iść dalej lub zamówić raz jeszcze to samo.

Ale nie jest mi dane tego posmakować.

Zakup soku, a tym bardziej zakup soku w Cesarsko Królewskim Krakowie Najświętszego Franciszka Józefa, w normalny sposób jest niemożliwe.
Jak można się zagłębić w smaku i aromacie żółtego owoca kiedy myślicie w tym czasie o:
- Ile dolali tu wody? - Czemu połowa szklanki to lód? - Czemu nie można zamówić bez lodu? - Czemu dostałem szklaneczke a nie szklanke? - Ile takich szklaneczek będe musiał wypić by ugasić pragnienie? - Ile mnie to wyniesie? - Czemu znów dałem się na to namówić ?
I ostatnie - najważniejsze:
- Czemu nie zostałem w domu?

To ostatnie pytanie jest najbardziej bolesne i szkodliwe.
Nie tylko dla nas, dla naszych bliskich, ale dla wszystkiego i wszystkich.
Dla miasta, turystów i innych darmozjadów.

Proroctwo nie jest zbyt dobre jeśli pójdziemy tą drogą.
Są dwie opcje.
Pierwsza: Wszyscy kupują piwo bo jest najtańsze,długo się pije.
Druga: Ludzie zostają w domu i na osiedlowych ławkach - w mieście władze przejmują terroturyści.

Jednak się bronimy.
Niedobitki partyzantów przeciskają się przez finansowe blokady, i po niekiedy morderczej walce docierają do celu.
Zakrawa o pomste do Nieba gdy narzekamy na nasz Rząd, na naszych posłów-osłów, w końcu na Nasz Kraj, a nie dostrzegamy innych, znacznie mniejszych, rzeczy które poprostu wkurwiają.
Powinniśmy zacząć sprzątanie od swojego podwórka a nie zabierać sie od razu do pałacu burmistrza.

Wyobraźmy sobie faceta idącego codziennie tą samą ulicą do pracy.

Każdego ranka przemierza ten sam odcinek.
Mija brudne ściany, obklejone plakatami reklamującymi nieznane nikomu niszowe zespoły, zastanawia się jak obejść ten cholerny samochód, który jakaś miła,tępa blondynka parkuje nagminnie na chodniku, przeskakuje przez sterte niesprzątniętych liści przed domem kombatanta i w końcu wciska swojego wypastowanego buta w czterdziestocentymetrowe psie gówno, zdając sobie sprawe że wczorajsze leżało trochę bardziej na prawo.
Wchodzi do swojego biura, ciska kapelusz na biurko, zaparza kawę i włącza radio.
Po dwóch papierosach i kubku kawy, wykręca numer do radiowej Trójki i obrzuca tym samym gównem polityków.
Narzeka na bezrobocie, poucza szefa dyplomacji jak zachować się przy stole i snuje wizje o Upadku Państawa Polskiego. Odkłada słuchawkę, mruczy do siebie 'ale dojebałem tym skurwielom z góry. Oby się czegoś nauczyli' po czym zaczyna pracować.
I tak codziennie.
Dziura budżetowa jest problemem - owszem - ale kilka złośliwych zdań na eterze tego nie zmieni.
Za to telefon do Straży Miejskiej, że osiemdziesięciokilowy wilczur, pod czujnym okiem swojej właścicielki, codziennie , na środku chodnika stawia ogromną figurke z brązu, może coś zmienić.
Wszystkim kobietom prawa jazdy odebrać nie można - niestety - ale zadzwonić po drogówke można. Biurowe narzekania 'na te umalowaną suke z mazdy' nic nie pomogą. Mandat w wysokości 250 pln i 4 punkty karne pewnie tak.

Tak samo można zadziałać w sferze, powiedzmy clubbingu czy też pubbingu, a idąc jeszcze dalej restauratingu.
Wystarczy przecież bojkot.
Studenci powinni być najlepiej zorganizowaną grupą, mającą największą siłę nacisku.
Taka para dajmy na to. Facet z malżonką u boku. Co może zrobić by np. ceny biletów nie były takie wysokie?
No nic.
A studenci?
Zakładając, że na roku jest pięć grup, po 20 osób, to jest to już 100 osób.
100 osób zdziała znacznie więcej niż jedna.
Ja nie należe do żadnej grupy, chociaż mam nadzieje dotrzeć do jednej z takich.
Nie by przynależeć. Tylko by powiedzieć co myślę.

Ale to KACyK więc dość gadania o polityce społecznej.
Zacznę trochę od tyłu, a dokładniej od pamiętnej, pierwszej niedzieli listopada tego roku.
Którą knajpe odwiedzić, sam do końca nie wiedziałem.
Jechaliśmy na dworzec Kraków Główny by oddelegować bliską osobę, gdy zaświtała mi myśl : A może coś diabolicznego? Ciemnego?
Nie wiedzieć czemu pomyslałem o Jamie Michalika.

No Jama to jama, czyli jakaś dziura.
Kilkukrotnie spacerując po Karmelickiej spoglądałem w stronę Michalika jednak nigdy nie pomyślałem by wejść do środka.
Raz tylko zobaczyłem zdjęcie przed wejściem i pomyślałem, że jest tam mrocznie ale bardzo elegancko.
No, do tego jeszcze ta aura!
Słyszałem, że w tej właśnie knajpie zasiadywali wielcy pisarze, aktorzy, mieli tam jakiś kabaret, że to było ich ulubione miejsce.... dla mnie bomba.

Gdy pojawilismy się przed wejściem do Jamy, słowotokiem zaatakowało mnie trzech potrzebujących.
Papieros, drobne, szara prezentacja swego życiorysu... gra toczyła się o najwyższą stawkę.

Udało się i jestem w środku.
Pierwsze kroki są zawsze ekscytujące, bo przed sobą mamy nieznane.
Jest ładnie. Staro. Elegancko. Dostojnie a dokładnie: muzealnie dostojnie.
W powietrzu rządzi zapach starych mebli a na ścianie króluje notka historyczna, napisana przez początkującego kaligrafa-amatora, dotycząca Jamy.
Króluje aczkolwiek nie rzuca się w oczy.
Szkoda, bo nie znając historii tego miejsca z założenia traci się wiele.
Po wejściu następuje trudny wybór miejsca.
Jako że wstąpiłem do Jamy silną dwuosobową grupą, nie krzątałem sie zbyt długo.
Wybór padł na dwuosobową loże.
Tu rozpoczęła się wnikliwa analiza.
Wynik?

KACyKowa pigułka:
Jama Michalika jest miejscem starym bo powstała na początku ubiegłego stulecia.
Szczycić się swoją historią jednak nie może.
Nie zaskakuje brak notek w stylu 'Jama Michalika ma już 100 lat', bo w rzeczywistości nie ma 100 lat, ale 17 lub 10.
Jama Michalika zbankrutowała po kilkunastu latach działalnośći jeszcze w latach dwudziestych, na skutek spadku popularności i gigantycznych długów jakie robili owi 'wielcy artyści' opuszczający Jamę najczęściej na czworaka.
Wtedy to wyprzedano część wyposażenia Jamy.
Odbudowa Jamy nastąpiła kilka lat później i jej właściciel stawiał oczywiście na jej artystyczny charakter.
Dlatego zbankrutował.
Do 1945 roku była tu zamykana i otwierana, co rusz, ta lub inna knajpa.
Po wojnie przejęła Jamę moja uwielbiana sieć SPOŁEM.
Zbankrutowali zdaje się w latach sześćdziesiątych.
Znowu przerwy...w 1991 roku na nowo otwarta....bankructwo...i w XXI wieku kolejne odrodzenie.

Jamę można spokojnie nazwać feralnym interesem.
Należało by się zastanowić, czy nie było by lepiej by, załozyć tam nową Jamę, pod inną nazwą, i promować ją jako 'lokal w którym niegdys znajdowała się legendarna Jama.."

Przyjrzyjmy się wnętrzu.
Ogromne drewniane konstrukcje na suficie, ładne loże, drewniana, skrzypiąca podłoga , i mnóstwo detali.
Czuje się ducha historii, jednak nie zaciągajmy sie tym zbyt długo.
Ściany mają oryginalne malowania, jednak nie były czyszczone od lat.
Ogromne lustro wiszące na przeciw naszej loży, robi równie ogromne wrażenie, jednak zasłaniała je gruba warstwa kurzu.
Rozpadające się krzesła wołają o pomoc konserwatora, a oparcia loży są stabilne jak gospodarka Taddżykistanu.

Powietrze.
Jakże to dla mnie ważne!
W Jamie jest czym oddychać - to im przyznam, jednak klientów wtedy było, włącznie z nami, około pięciorga.
To nie jest wykładnia.
Po za tym wentylator zamontowany przez właściciela jest biały. Śnieżnobiały. A wszystko wokoło jest czarne, ciemnobrązowe lub niemnoczerwone.
Zaproponowałbym jeszcze tam stroboskopy i ultrafioletowe żarówki, ale nie jestem przecież złośliwy.

Karta i ceny:
Karta jest....fatalna.
Brakuje w niej kartek a pod koniec lektury straszą puste foliowe koszulki.
Jest niezawodowo ułożona, bo na samym początku zalewa nas kilkanaście propozycji dań głównych, karta piwa a doszukać się aperetif można na samym końcu.
Ceny, tak jak sama Jama, są nieporozumieniem.
Potrafia zaszokować nawet norweskich turystów a polskich klientów klasy średniej odstarszają lub przygotowują na coś specjalnego...

Coś specjalnego... czyli nic.
Zamówiony przeze mnie grzany miód miał 2% alkocholu, nie miał w sobie nic, i było go tyle co krakowski kot napłakał.
Za dzbanuszek plus - bo fajnie się z niego piło - ale za te kilka kropel wody z miodem za 9 pln - ogromny minus.

Zamawiając coś w takim miejscu, oczekuje się czegoś nadzwyczajnego!

Do tego wszystkiego należy dołożyć obsługę i całokształt ludzki.
Nie żebym był przeświadczony, czy z góry źle nastawiony, ale po kilku minutach wiedziałem, że właścicielem, kierownikiem czy też managerem jest krakus.
Jeśli nie krakus to małopolanin.
Kompletna amatorszczyzna i brak znajomości podstaw zarządznia.
Czemu małopolanie nie wiedzą co to znaczy sprawnie zarządzać czy też wogóle zarządzać?
Może ktoś mi odpowie?

Po Jamie Michalika kręciło się troje kelnerów, nas obsługiwał młody chłopaczek z wyraźną wadą wymowy.
Druga osoba z obsługi - również młoda osoba - biegała wokół pary turystów naprzeciw mnie a trzecia, również nastka, chihotała się z resztą presonelu w kuchni.
Owa kuchnia to wogóle osobny temat.
Wszystko co dzieje się w kuchni można z łatwością usłyszeć siedząc gdziekolwiek.
Kucharze bijący się makaronem, podszczypywanie ww. kelenerki, obijające się tależe, brzdękające garnki....tragedia.
Co więcej: zastanawiam się co tam robiło tyle osób.
Co wogóle robi tam, tak wiele osób.
Świecą pustki, na kilku salach cztery osoby, a obsługi około 10 osób.
Pomyśłałem że przygotowują się na jakąś większą uroczystość wieczorem, ale żaden stolik nie był zarezerwowany.

Już na sam koniec bonus.
Po wszystkim tracimy za szatnie (bo wieszaki skrzętnie usunięto), oraz za toaletę.
Już wiem czemu za byle siki płaci się 9 pln.
Trzeba opłacić obsługe, kucharzy, szatniarza, kierownika i właściciela.

Plusem są tylko ciekawe pacynki z teatru Zielony Balonik i kilkanaście eksponatów do których dotarcia strzegą krzesła i stoły.

Wizyta w Jamie Michalika, osobiście przypomina mi wycieczke do starego zameczku - zajazdu , należącego od wieków do rodu rycerskiego, wojskowego, kojarzonego z odzyskaniem niepodleglości w 1918 roku.
Czytamy w broszurach jakie to ciekawe miejsce, jak piękne, o tym że wciąż mieszka tam bliski współpracownik Marszałka, stary ppłk. Wiarus, a na miejscu widzimy podupadłą rudere
i starego alkocholika z wojskową emeryturą i zadłużeniem w PKO, klnącego w niebogłosy na Niemców i bankierów.

Polecam Jame jako miejsce historyczne. Tak by wpaść i zobaczyć.
Wiem że organizowane są wycieczki po Jamie i koszt wynosi chyba 7 pln w co wliczona jest herbata i herbatnik.
Lepiej niech przy tym pozostaną
Ja juz tam nic nie zjem i nic nie wypije.


Kolejne miejsce, które zostało odwiedzone przez niedoścignionego krytyka barowego, to Pizzerio-kawiarnio-restauracja 'Pronto' na pl. Wszystkich Św.

Sama wizyta, jak i przeżycia z Pronto związane, były nie do przewidzenia.
Czemu przyszła kolej na Pronto?
Bo było zimno, było święto Wszystkich świętych i prócz dwóch kawiarni wszystko było pozamykane.
Czym jest Pronto do końca powiedzieć nie można.
A co nam proponuje?
W menu rządzi pizza a z okienka na dworzu sprzedaje się hamburgery i kebab.
Kebab drogi a pizza sprzedawana w tajemniczy sposób.
Niby za pizze płaci sie np.20 pln (za margeritte) ale jak przychodzi do zakupu, to okazuje się, że sprzedaje się jednak na kawałki (czytaj porcje) a jeden kosztuje 7,5 pln.
Pizza składa się z 6 kawałków więc 6 x 7,5 to nie daje 17 czy 20 pln ale ponad czterdzieści.

Ale nie dałem sie nabrać!

Zamówienie składało się z dwóch herbat i czekolady.
Było strasznie zimno dlatego herbata smakowała wybornie, dodatkowe kruche ciastko dodawało smaku, a zamówiona czekolada okazała się mlecznym napojem lub kakao.
Za czekolade minusik.

Było przyjemnie, ale to dlatego że na dworzu hulał wiatr, a ja byłem już po godzinie szwędaczki po rynku.
I na koniec rewelacja.
Nie trzeba płacić rachunków!
Naprawdę.
Nikt nie chciał nawet zerknąć czy jeszcze siedzę,czy nie uciekłem,czy zapłaciłem..
Ja jednak jestem uczciwy.
No dobra, nie jestem, ale bardzo się starm.
Po odczekaniu swego na moją prośbę o rachunek otrzymałem zapytanie 'a co tam było'?
Uczciwie odpowiedziałem że jakieś dwie herbaty. O czekoladzie zapomniałem w tym całym stresie....

Polecam Pronto wszystkim rozważnym i uważnym, oraz tym, co mają na dwie herbaty a chcą wypic jeszcze gorącą czekolade gratis.



'a w krakowie, na Brackiej pada deszcz...'
Kiedy wybrałem się po raz kolejny na Bracką deszcz nie padał.
Celem była po raz trzeci lub czwarty Prowincja - kawiarnia.
Prowincja ma w sobie coś, czego szuka się często będąc w Krakowie, a mianowicie przeszłości.
Prowincja może ją zagwarantować ze swoim zaniedbałym - ale starannie zaniedbanym - front view.
Niechlunjny tynk,nienaprawione od dziesiątek lat schody i archaiczne ramy w oknach.
W środku nie gorzej.
Sala utrzymana w stylu parysko-praskim, małe stoliki bez polerki, stare meble - niestety dobrane losowo, antresola górująca nad wszystkim i mały bar.
W barze sprzedaje karzeł-chochlik, o brodzie tak długiej jak moje spodnie i figlarnym spojrzeniu.

Ogromną większością bywalców są studenci pijący jedną herbate ponad dwie godziny i amatorzy starych książek ślęcący przy Weselu Wyspiańskiego, popijający trzy godziny jedno piwo.
Zdarzy się także indywidualista z laptopem przy filiżance kawy, która parować przestała już dawno,dawno temu..
Do Prowincji pierwszy raz dostałem sie nie przez przypadek ale przez gorącą czekolade.
Ponoć jest tam naprawde gęsta i prawdziwie czekoladowa.
Piłem i ...no rewelacji nie było.
Za 6 czy 7 pln dostajemy mocno stężoną mieszanke budyniu z dodatkiem kakao i czekolady - choć do ostataniego składnika nie jestem pewien.
Jest dobra i słyszałem opinie że 'być może nie jest to czekolada, ale smakuje ok'.
Rozumiem, jednak walory smakowe to walory smakowe, ale to poprostu oszustwo.
Jeśli płacę za gorącą czekoladę to żądam gorącej czekolady a nie podróbki - jak by ona nie smakowała.
Dostają ode mnie plusa za to, że podają tam prawdziwą bitą śmietanę, a nie białe gówno w sprayu.
Troche przesadzają z ilością soku w piwie i cenami, ale jeśli jakieś 3 studentki UJ modlą się godzinę przy jednej herbacie, a do środka co rusz wchodzą całe watachy w poszukiwaniu wolnego stolika, to trzeba sobie to jakoś odbić.

Nie mógłbym jeszcze nie wspomnieć o dwóch małych rzeczach.
Po pierwsze,na ścianie zauważyłem plakat Casablanki z moim ulubionym Humphreyem Bogartem.

Prawdziwy plakat!
Wrażenie zrobiło to na mnie dosadne.
Myślę sobie : to jest to. Wszystko wokoło stare, i jak wisienka pośrodku tortu, na ścianie wisi dumnie plakat z Cassablanki. Facet sie postarał by go zdobyć.
Czar prysnął dzień później w Empiku.
15 złotych polskich - tyle jest wart ów plakat.

Tandeta.

Tematu klimatyzacji i wentylacji nie będe podejmować bo jej poprostu nie ma.

Ale polece Prowincje. A co? Nie mogę?
Na piwko jak najbardziej. Jedno oczywiście.
Byłoby pewnie trochę bardziej przytulnie, gdyby ceny spadły a studenci kupowali 'częściej' ale cóż...
Pić piwko za piwkiem, nie każdy może.



Dowodem z resztą, była para studenciachów, siedząca vis a vis mnie.
Oni pobrali o jedno piwko za dużo.

Żenująca sytuacja.

Dlatego cofam swoje zdanie. Lepiej niech szczeniaki siedzą przy jednym godzine bo padają jak koty.


Tak się zastanawiałem, czy moja działalność nie jest juz zbyt widowiskowa.
Nie mówię oczywiście o graniu pod publikę, lecz o popularności.
Moja osoba powinna oczywiście pozostac anonimowa, by rzetelnie przeprowadzać sprawozdania.
Pierwszy raz, o tym czy nie zostalem przypadkiem rozpoznany, pomyślałem przy sprawie 'Pronto'.
Ta darmowa czekolada...
Ale już po chwili przypomniałem sobie że to głupota, i kompletne zamieszanie przyczyniło się do tej darmowej kawy, a nie dobre serce właściciela tego lokalu.

Jeszcze długo myślałem o tej pizzy w Pronto, aż w końcu ciepłe ciasto, sos pomidorowy, ser i tona dodatków zawładnęła moim umysłem.
Czemu nie pizzeria po raz drugi?
Już przełknąłem te ochydną żabę w postaci Pizzy Dominium, i byłem gotowy do kolejnego pizzowego starcia.
Wnikliwy sprawdzian pizzeri to cholernie trudne zadanie - przynajmniej dla mnie.
A to wszystko dlatego że kocham pizze. Uwielbiam. Mam do niej słabość. Mógłbym ją jeść cały czas. Non stop. Nie mam nigdy dość. Za Mafie z podwójnym serem potrafiłbym zabić.
Ciężko się skupić na detalach restauracji gdy ma się świadomość, że w piecu rośnie właśnie ten cud kultury kulinarnej, rumienieją krawędzie ciasta, ser staje się coraz bardziej miękki, a oliwki puszczają aromatyczne soki.

Bawiąc sie w gre skojarzenia, jeśli pada hasło 'pizza', natychmiastowym odzewem jest 'Pepperoni'.
To oczywista oczywistość.
To najlepsza Pizzeria jaką poznałem.

W krakowie jej nie ma.
I dobrze. Po co się dzielić czymś cudownym z zadumanymi w sobie krakusami!

Drugim typem co do pizzeri jest oczywiście Pizza Hut, i temu kolosowi zza oceanu stawiłem czoła.
Pizza Hut w Krakowie, ulica Grodzka, przy placu z dziwnym typem.
Zachętą była oczywiście ulotka promocyjna, umożliwiająca kupno pizzy w niższej cenie.
Duża pizza za 19,90!
Wchodzę..
W środku jak w ulu, kelnerki latają z sali na sale,krzyki,nieporozumienia, Krakowskie Zarządzanie.
Ulotka oczywiście zdziwiła całą załogę Pizzeri ale w końcu udało mi sie zamówić dużą wiejską.
Zapłaciłem 19,90 i czekam...czekam...
..podczas tego oczekiwania 5 razy zapytano sie mnie czy chce stolik, w tym dwa razy zapytała sie ta sama młoda dama.
Nie wiem ile osób tam pracuje ale wyglądało to na cały szwadron.
Kompletna dezorganizacja. Nikt nic nie wie. Ludzi dosłownie wrzuca się gdziekolwiek.
Bardziej to przypominało prace na magazynie lub w dziale przesyłek poczty polskiej aniżeli w renomowanej pizzeri.
Gdy w drzwiach pojawiła się dumna kierowniczka z moją pizzą, okazało się że dostałem jakiegoś serowego zwijańca a nie Pizze Wiejską.
Błąd naprawiono.
Jest wiejska.
Ale średnia.

Nie chce mi sie gadać bo i tak tam już nie wróce.
Pizze zjadłem przy doborowym towarzystwie na dworzu.
Była smaczna jak zawsze.
Dobrze, że przynajmniej tego nie spieprzyli.

Pizze Hut polecam.
Ale nie w Krakowie.


To juz koniec KACyKa części trzeciej.
Czwarta będzie krótsza.
Obiecuje.
Redaktor Kulinarny Parasol.