Jakże ciężko o konstruktywną rozmowę.
Ba!
O rozmowę w ogóle!
A tym bardziej ‘na tematy ważne dla zainteresowanych’, jak to mawia mój przyszły rozmówca.
To, jak ciężko o jakikolwiek sensowny dialog, i czym to jest spowodowane, wytłumaczył mi Leopold Szefc.
Pan Leopold przesiaduje na jednej z pustych ławek, chwilę później jest w sklepie z kiszoną kapustą, a teraz gdy to piszę, pewnie siedzi w swym ‘Sklepie z Pełnymi Półkami’.
Pana Leopolda spotkałem pierwszy raz, na pustej ławki kawałku.
Wyciągając z wewnętrznej kieszeni zmiętą paczkę LM’ów , zorientowałem się, że nie jestem już sam na tym pustym ławki kawałku, a obok mnie siedzi wąsaty dżentelmen po siedemdziesiątce. Odchrząknąwszy zapytał o papierosa.
- Odmówić rozmowy w samotni nie wolno – rzekł tajemniczy przybysz, i wyciągnął rękę po papierosa.
Powróciła do mnie wtem myśl, że jednak jestem magnesem na włóczęgi, bezdomnych, szaleńców i dewiantów politycznych. Facet siada bezszelestnie, wali jakimś dziwnym zdaniem o samotni, niczym na koncercie recytatorskim ‘Czytamy Biblie 2007’ i prosi o papierosa.
Kiedy jednak odłamał filtr z papierosa, wyciągnął z kieszeni paczkę zapałek i zaproponował ogień, pomyślałem, że dewiacja polityczna, środowisko Jehowych i szaleństwo odpada.
Moment milczał.
- Jak byś nazwał to miejsce z którego wyciągnąłeś papierosy? – zapytał.
- Kieszeń – odparłem.
- A ja bym powiedział, że zza pazuchy! He, He! Pamiętasz jeszcze takie powiedzenie?
Boże, kiedy to wyszło z obiegu?!
- Nie wiem kiedy wyszło, ale ja czasem tak mówię.
- No tak, ale nie w każdej sytuacji? – ciągnął dalej.
- No tak, bo nie każdy to rozumie.
- No tak. No tak – przytaknął dwukrotnie.
- Ja tam lubię ten zwrot. Tak samo jak zapałki.
- Ja także - odparłem – zapałki są świetne.
- Powiedziałbym, że są klawe. Wiesz czemu lubię zapałki młody człowieku?
- Bo są takie jakie powinny być. Taka zapałka jest dowodem idealizmu dawnych lat. Człowiek zapanował nad ogniem już dawno temu, nie? I co? Zapragnął go każdy z mieszkańców Ziemi. Każdy chciał być poskromicielem ognia, chciał nim zawładnąć, aż w końcu mieć go dla siebie wtedy, kiedy go potrzebuje.
Myślę, że ludzie łazili z początku po ogień do jakiegoś strzeżonego miejsca – takiego obozowego ogniska. To musiała być prawdziwa elita! Strażnicy ognia!
Potem pewnie ktoś się zastanawiał, co zrobić by go wciąż nie podtrzymywać i nie przenosić i wynalazł zapałkę! Ale się musieli wkurwić Ci strażnicy! He, He! Stracili robotę życia.
Tak powstała zapałka. Maczany w chemicznej substancji, suchy kawałek wystruganego drewienka. Tyle lat już nam służą! Po takim czasie zapałkowej ewolucji ostała nam się nasza kochana zapałka. Nie zapominajmy też o szturmówkach, zapałkach bezdraskowych i tych długich, do tych cholernych kominków. Ale bądź co bądź, najlepsza jest ta zwykła.
Rozmiar, wygląd pudełka, ilość sztuk… to ideał.
Kosztują 10 groszy, nigdy się nie gubią bo je słychać, i są pozostałością historii.
- Kłopot tylko jak zamokną, prawda? – udało mi się w końcu wtrącić.
- No tak. No tak.
- Ludzie nie szanują tego co było kiedyś. Prą tylko do przodu, lekceważąco patrząc na historię.
- Tym, co teraz się dzieje, też tak nie do końca się ludzie przejmują, Panie Leopoldzie.
- No tak. No tak. Zobacz tych no, hipisów. Te to byli genialni. Młodzi, zwariowani, interesowali się polityką bo wiedzieli że to ich dotyczy, manifestowali, słuchali muzyki, i byli nowi z szacunkiem dla przeszłości. Jestem pełen podziwu.
- A Pan? Pan był takim hipisem – żartobliwie zapytałem.
- O tak! I to nie raz! Nawet kilka razy! No, może nie takim amerykańskim, ale podobnym.
Słyszałeś kiedyś o Bractwie Pijanego Dzika?
- Nie - odpowiedziałem, zastanawiając się, kto wymyślił tak głupią nazwę..
- Otóż, Bractwo Pijanego Dzika powstało bardzo dawno temu, kiedy jeszcze nasza ojczyzna była tylko wspomnieniem, i aż marzeniem. Interesuję Cię to? Bo jak nie, to nie będę strzępić języka i zabiorę Ci jednego papierosa na do widzenia.
- Tak, tak – podniosłem z lekka głos – śmiało, śmiało. Z chęcią posłucham – dodałem, i poczęstowałem towarzysza drugim papierosem.
- Jak już powiedziałem, owe Bractwo powstało już dawno, dawno temu. Kiedy na wschodzie, pod rosyjskim zaborem, urzędnicy rzetelnie wprowadzali program powszechnej rusyfikacji, a Galicja rosła i kształciła się pod okiem Cesarsko Królewskich Austro Węgier, my na ziemiach zachodnich mieliśmy niewesoło. Rządził wtedy ten cały Bismarck, Kanclerz – ‘twardego kawał chłopa’ jak to mawiali. Chuja z resztą też.
Tak więc pod rządami tego Bismarca, wesoło nie było a ludność chciała zabawy. Chociaż trochę. Wtedy to nie było kina, czy radio. Ludzie po prostu należeli do różnych organizacji i robili w nich coś tam. Były kółka chłopskie, koła wiejskiej młodzieży, bankierów, jeźdźców konnych…. no, wiele ich tam było. Było też wiele zakazanych.
Do tych zakazanych, między innymi, należały wszystkie koła strzeleckie. Prusaki bały się jak cholera powstań, dlatego zakazane było powszechne posiadanie broni i przynależność do paramilitarnych organizacji. Idea Pijanego Dzika powstała w pewnej karczmie, nieopodal Więcborka. Chociaż nie wiem czy w samej karczmie.... powiedzmy że tam zasiano Bractwa ziarno.
Było tam kilkunastu starych myśliwych i leśniczych,z kilku pobliskich wsi, którzy bali się, że ich fach – rodzinna tradycja strzelecka – zaniknie po ich śmierci. Kiedy wiadomo było, że po lesie nie szarżuje pruskie wojsko, starzy zabierali młodych do lasu i tam uczyli ich strzelania, podchodzenia do zwierzyny, zasadzek. Młodzi, po pewnym czasie, sami wyruszali większymi grupkami, do lasu i tam polowali. W większości, wypady te były połączeniem zabawy, tradycji i zaopatrzenia w dziczyznę. O ile każda taka wyprawa była niebezpieczna, bo prócz oczywistego zagrożenia bronią palną, było też zagrożenie konsekwencjami, powiedzmy prawnymi w razie wpadki, o tyle naprawdę niebezpiecznie zrobiło się pewnej marcowej nocy 1895 roku. Wtedy to grupa młodych myśliwych wyruszyła do lasu by świt przywitać osobiście, w gąszczu modrzewi, oczekując na zwierzynę. Las który przemierzali przecinała jedna droga. Droga ta była traktem łączącym dwie wsie, z których jedna znana była ze swoich wyrobów winiarskich, a druga ze stacjonującego tam garnizonu pruskiego. Domyślić się łatwo, że z drogi tej, zadowolone były dwie strony. Właściciele winiarni zacierali ręce po każdej transakcji z pruskim kwatermistrzem, a żołnierze z radością witali każdy transport zaopatrzenia pochodzący ze wsi. Zawsze gdy nasi myśliwi zbliżali się do traktu, byli bardzo ostrożni, ponieważ bali się natrafić na patrol niemiecki, lub kogokolwiek innego, kto mógłby donieść na nich do władz. Tej nocy było podobnie. Marian, najmłodszy ze strzelców, położył broń przy kolegach i poszedł na zwiad, przesuwając się powoli w stronę drogi. Kiedy był już bardzo blisko, dostrzegł nagle, że na środku drogi stoi jakieś duże zwierze. Zatrzymał się na chwilę by sprawdzić czy nie słychać końskich kopyt na brukowanej drodze, i gdy był pewien że nic nie słychać, cofnął się powoli po swój sztucer. Gdy wrócił zwierze wciąż tam stało. Przez krzaki i małe drzewa nie mógł dokładnie się jemu przyjrzeć, ale po ilości pary z pyska i wysokości wywnioskował, iż jest to jeleń. Gdy był już 5 metrów od jelenia, wycelował w jego głowę, powoli wypuścił powietrze z płuc i gdy już miał pociągnąć za spust, nad drogą przeleciała sowa, wydając z siebie groźne hukanie, co przestraszyło jego cel. Marian pociągał właśnie za spust, gdy usłyszał niespokojne parsknięcie, i nerwowe kopnięcie kopytami. To był koń. Przerażony Maryś cofnął palec ze spustu i odwracając się szybko w stronę ukrytych kolegów, przewrócił się o leżące za nim drzewo.
Hałas ten od razu usłyszał niemiecki żołnierz stojący przy drodze ‘za potrzebą’. Odwrócił się w stronę, z której dobiegł go szelest, wyciągnął karabin i krzyknął nie wiedzieć czemu ‘halt’.
Normalną reakcją zwierząt dzikich na ludzki krzyk, jest ucieczka. Marian jednak siedział przestraszony i skulony ze swoją dwururką przy zwalonym drzewie, co jeszcze bardziej zaciekawiło Niemca. Gdy wyciągnął w kierunku Marianka swój karabin i krzyknął po niemiecku by natychmiast wyłazić z krzaków, nasz młody bohater miał już pełne gacie. Wiedział, że gdy Niemiec znajdzie go z bronią, to zabierze go na komisariat policji lub do swojej jednostki i skończy w więzieniu z wieloletnim wyrokiem, jeśli nie z karą śmierci. Gdy usłyszał ponowienie Niemca a przed jego oczami przebiegła wizja stryczka, wycelował w stronę prusaka swój sztucer i wypalił. Szok na twarzy Niemca towarzyszył mu do ostatnich jego chwil. Gdy upadł, Marian wyskoczył z krzaków i zobaczył wtedy całą scenerie jaka towarzyszyła temu zajściu. Po środku drogi stał koń, zaprzężony samotnie do małego powozu, na którym widniały trzy beczki miejscowego wina i duży pęk kiełbasy. Tuż za powozem leżał zastrzelony Niemiec. Gdy do drogi dobiegła reszta myśliwych i zobaczyli co się stało, ciarki przeszły całą grupę. Inicjatywę w działaniu przejął Henryk – starszy brat Mariana – kazał się wszystkim zamknąć, uspokoić i nasłuchiwać czy nie słychać innego powozu czy oddziału niemieckiego, jadącego drogą. Podszedł do Niemca i obejrzał jego ranę postrzałową na szyi. Kule weszła gładko, nie rozszarpując ciała. Chwilę się zastanowił i rzekł do swych kolegów, iż jest szansa na wyjście z tego cało, ale to dość mało prawdopodobne. Kazał przynieść dzika którego, przed kilkoma minutami ustrzelił Ignacy, obejrzał go dokładnie, po czym Marianowi kazał wyjąć delikatnie kulę z szyi Prusaka, a Ignacemu odłamać kieł dzika. Kiedy oboje z nich wykonali swe zadanie Henryk poszarpał mundur żołnierza w okolicach klatki piersiowej, a we wlot kuli na szyi wsadził odłamany kieł. Po wszystkim kazał z powozu wyjąć jedną beczkę wina, i podniszczyć ją troche, tak by wyglądało to na robotę zwierza – nie człowieka. Na koniec kazał wlać w martwe zwierze tyle wina ile się da i położyć jego ciało 10 metrów od leżącego Niemca. Wszystko było już gotowe. Teraz należało tylko, jak najprędzej wrócić do wioski, ukryć broń i modlić się o powodzenie tego śmiesznego, ale jedynego planu. Gdy myśliwi oddalali się od drogi, idąc tą samą drogą jaką przyszli, jeden z nich nagle stanął i powiedział by na niego zaczekano.
Pobiegł w stronę drogi i po chwili mężczyźni usłyszeli huk wystrzału. Chcieli biec w stronę kolegi, jednak zaraz zobaczyli go przeskakującego przez chaszcze w ich stronę. Chwycił swoją broń i powiedział że teraz jest już wszystko gotowe. Zapomnieli bowiem, by wystrzelić z karabinu Niemca, opróżnić jego komorę pocisku.
Gdy przybyli do wsi zaczęło świtać na dobre. Skrzętnie wszyscy schowali broń i udali się do normalnych wiejskich prac. Po południu do wsi dotarły dziwne wieści. Dziwne dla wszystkich – z wyjątkiem myśliwych. Okazało się, że wieczorem z garnizonu wyruszył powóz do wsi po dostawę wina dla żołnierzy. Gdy powóz spóźniał się już 3 godziny, dowódca zmiany nakazał to sprawdzić kilku żołnierzom. Ci, w połowie drogi odnaleźli powóz orz martwego żołnierza. Niedaleko powozu leżał martwy, pijany dzik.
Pierwszy raz śmierć żołnierza była tak wielkim tematem plotek w pobliskich wsiach.
Nie był to przecież wypadek na służbie ale atak dzikiego zwierza na konwój z winem!
Przez kolejne dwa dni myśliwi po prostu czekali i sprawdzali doniesienia i plotki z garnizonu.
Jeśli komendant ‘nie kupi’ tej bajki o uzależnionym od wina dziku i rozpocznie śledztwo to będzie już koniec. Ktoś na pewno zawiśnie. Dlatego też, po czterech dniach od owego wypadku myśliwi małymi grupkami wychodzili do lasu by montować pułapki na dziką zwierzynę. Po dwóch dniach były już rezultaty. Ogromny dzik i średniej wielkości locha. Lochę wypuszczono natomiast dzika siłą napojono winem, związano i późną nocą, kiedy księżyc był w pełni, wypuszczono pijanego dzika w okolicach wartowni garnizonu.
Zrobiono tak jeszcze kilka razy.
Wojsko przekonane o tym, że w okolicy biegają całe stada dzików gotowych posunąć się do wszystkiego, by zdobyć wymarzony trunek, zaczęło się zastanawiać wraz z władzami lokalnymi, co można zrobić by owe zagrożenie zlikwidować. Problem potęgował jeszcze strach miejscowej ludności. Handel zamierał, wymiana towarów bez eskorty ze strony wojska, nie wchodziła z rachubę. Zapanował kryzys.
Na jednym z zebrań, podczas wymiany zdań dotyczącej tegoż problemu, wstał stary piekarz z Rusałek i powiedział :
- A czemu by nie wysłać kilku miejscowych, co las dobrze znają, by sprawdzali teren?
Większość zgromadzonych obrzuciła go gromkim śmiechem, pytając, a kto by był na tyle głupi by nieuzbrojonym iść do lasu!
Wtem ten sam piekarz odpowiedział – a może by wojsko poprosić na zezwolenie na broń takiej grupki ?
Zapadła cisza. Przedstawiciel wojska spojrzał pytająco na członka rady wsi, a ten odpowiedział mu tym samym.
Miejscowy sołtys zapytał więc w imieniu zebranych:
- Czy wojsko jest w stanie na to pozwolić i przekazać kilka muszkietów w celach ochrony handlu i ludności cywilnej?
Kapitan wojska Pruskiego, po zastanowieniu się, odpowiedział :
- Zapytam moich zwierzchników, jako że to sprawa nietypowa.
Następnego dnia obwieszczono nabór 36 kandydatów do ochrony traktu i sprawdzania pobliskich lasów. Na 36 przyjętych, 32 należało do grupy myśliwych, przez których, całe zamieszanie miało w ogóle miejsce. Otrzymali 18 starych karabinów od wojska, komplet naboi i złożyli podpisy na dokumentach inicjujących ich działalność.
Teraz, myśliwi mogli bez tajemnicy doskonalić swój fach. Nie byli oczywiście do końca uczciwi. Co jakiś czas przynosili ciało dzika, który rzekomo zaatakował jednego z myśliwych, w grupie zwiększała się kadra, mimo że oficjalnie wciąż członków było 36, i używano ich broni – nie niemieckiej. Z początku uważani byli za bohaterów, później ich zajęcie wtopiło się w otoczenie i nikt nie zwracał na nich większej uwagi. W 1893 roku odbyło się ich pierwsze święto i wtedy to nazwano ich oficjalnie Bractwem Pijanego Dzika.
- Niezwykła historia! Niezwykła! – odrzekłem.
Pan Leopold zaśmiał się złowieszczo i przytaknął.
- To prawda, niezwykła historia.
- A skąd Pan o tym bractwie tyle wie?
- Jak to skąd? Historia bractwa jest przekazywana z pokolenia na pokolenie!
- Pan do niego należał ? – zapytałem zdumiony.
- Oczywiście. Wstąpiłem do nich w 1906 roku!
Jakże to stary człowiek, lub jak dobrze kłamiący, pomyślałem.
- A co było z nimi później?
- Cóż, wiele zrobili. Kultywowali tradycje strzeleckie, rozmawiali, przekazywali sobie opowieści a gdy nadszedł rok 1914 i wybuchła wojna, mieliśmy już 65 wyszkolonych myśliwych. Do tego nauczyliśmy wielu posługiwać się bronią. Gdy na cztery miesiące przed końcem wojny, dotarły do nas słuchy, że garnizon niemiecki, chce zaatakować oddział partyzantów, przy współudziale grupki wojów rosyjskich, i poszukuje się wśród miejscowych przewodnika po lasach, nasze Bractwo Pijanego Dzika zgłosiło się bez zastanowienia.
Zdobyliśmy garnizon i przepędziliśmy Prusaków!
A! – dorzucił – mam coś jeszcze!
Mój rozmówca wyciągnął zza pazuchy małą książeczkę i otworzył ja na stronie piątej.
- To ja! Ten w drugim rzędzie od góry, drugi od lewej!
- Popatrzałem na starą fotografię, wklejoną do notatnika i zobaczyłem na niej młodego Pana Leopolda.
poniedziałek, 19 listopada 2007
Rozmowy z Panem Leopoldem Szefcem.
Autor:
Czarny Parasol
o
12:18
1 komentarze
Subskrybuj:
Posty (Atom)